"Harry Potter i Książę Półkrwi" był najbardziej oczekiwanym przeze mnie filmem roku. Żaden z tegorocznych przebojów (a było tego sporo, m.in. "Transformers 2", "X-Men Geneza: Wolverine" czy
"Harry Potter i Książę Półkrwi" był najbardziej oczekiwanym przeze mnie filmem roku. Żaden z tegorocznych przebojów (a było tego sporo, m.in. "Transformers 2", "X-Men Geneza: Wolverine" czy najnowsza odsłona "Terminatora") nie wzbudził we mnie takich emocji, jak sama myśl o zbliżającej się premierze najnowszej części przygód nastoletniego czarodzieja. Pierwotnie film miał trafić do kin w listopadzie 2008 roku, jednak Warner Bros, licząc na lepsze zyski w okresie letnim, wydłużył oczekiwanie widzów o 8 miesięcy (przyprawiając tym samym fanów serii o tygodniowy ból głowy). Tak niestety działa przemysł komercyjny. Pozostawało mieć nadzieję, że "Książę Półkrwi" okaże się filmem, na który warto było tyle czekać. Dziś - dwa lata od premiery "Zakonu Feniksa", wreszcie możemy to stwierdzić. Harry Potter rozpoczyna szósty już rok nauki w Hogwarcie. Ciemne chmury zbierają się nad magiczną uczelnią. Po powrocie do życia Lorda Voldemorta jego poplecznicy - Śmierciożercy - coraz śmielej dają o sobie znać zarówno w świecie czarodziejów, jak i zwykłych ludzi. Nawet w szkole nie można już czuć się tak bezpiecznie, jak kiedyś. Profesor Dumbledore postanawia przygotować Harry'ego do ostatecznego starcia z siłami ciemności. W tym celu urządza serię prywatnych spotkań, podczas których wspólnie szukają sposobu mogącego zakończyć wojnę dobra ze złem, a także poznają mroczną przeszłość Voldemorta i odkrywają tajemnice jego nieśmiertelności. Siedząc w sali kinowej i oczekując wraz z innymi widzami na rozpoczęcie seansu, nie spodziewałem się, że przyjdzie mi obejrzeć aż tak dobry film. Jako zatwardziały potteromaniak zawsze podchodziłem z optymizmem do kolejnych ekranizacji przygód Harry'ego Pottera, jednak w przypadku "Księcia Półkrwi" zostałem naprawdę pozytywnie zaskoczony. Po rozczarowującym i trochę nieudanym "Zakonie Feniksa" reżyser David Yates postanowił zupełnie zmienić sposób narracji, jaki zaprezentował w poprzedniej części. "Książę Półkrwi" to przede wszystkim od dawna upragniony powiew świeżości w serii. Twórcy, na czele ze scenarzystą Stevem Klovesem, wreszcie dostrzegli, że dziś większość fanów Harry'ego Pottera to dojrzewające nastolatki i osoby już, lub prawie, dorosłe. A oni oczekują czegoś więcej, niż tylko głupiego pokazu najnowszych możliwości efektów specjalnych i automatycznej, przewidywalnej akcji. "Książę Półkrwi" wychodzi im (a także mnie) naprzeciw. Na całą fabułę składają się dwie równoległe historie. Pierwsza to główna intryga związana z tytułowym Księciem i odkrywaniem przez Harry'ego tajemnic Sami-Wiecie-Kogo. Druga skupia się na miłosnych rozterkach bohaterów i wątkach pobocznych. W tym miejscu zaskakuje jakość i ilość humoru, którego jest tu więcej, niż we wszystkich poprzednich częściach razem wziętych. Problemy sercowe Rona i Hermiony naprawdę bawią i niejednokrotnie wywołują śmiech; niemały udział mają w tym pełne młodzieńczej charyzmy dialogi; starsi widzowie wyłapią w nich kilka delikatnych podtekstów erotycznych. Co się tyczy wierności książce - nie należę do osób, które oczekują od ekranizacji idealnej adaptacji pisanego pierwowzoru, dlatego brak w filmie kilku istotnych wątków z powieści nie był dla mnie zbyt rażący. Jednak osoby wrażliwe w tej kwestii mogą poczuć się zawiedzione. Bez wątpienia "Książę Półkrwi" jest najmroczniejszy z całej serii. Już sama kolorystyka zdjęć Bruno Delbonnela mówi jasno, że raczej nie mamy do czynienia z familijną bajeczką; ponure, wyprane z kolorów, szare kadry w niczym nie przypominają tych z poprzednich części - bliżej im do "Sztucznej inteligencji" lub "Wojny światów" Spielberga. Niektóre sceny, jak np ta, w której Malfoy, po oberwaniu zaklęciem Sectumsempra, leży w kałuży, a na jego ciele rosną plamy krwi, mogą zanadto przerazić młodych widzów. Aktorstwo może nie jest najwyższych lotów, ale sprawia pozytywne wrażenie. Najlepiej spisał się Jim Broadbent jako Horacy Slughorn; jest dokładnie taki, jak jego książkowy pierwowzór - trochę ironiczny i niezdarny, ale poczciwy i sympatyczny. Trudno go nie polubić. Od zupełnie innej strony dał się poznać Michael Gambon w roli Albusa Dumbledore'a - w scenach w jaskini widzimy go jako złamanego, cierpiącego starca; te momenty z jego udziałem najbardziej zapadają w pamięci. Jeśli chodzi o młodych aktorów, to ci w większości również dobrze zagrali swoje postaci. Świetnie wypada Frank Dillane jako 16-letni Tom Riddle - pełen oziębłości i goryczy nastolatek; szkoda, że pojawia się w zaledwie kilku sekwencjach. Tak samo, jak film, miłym zaskoczeniem okazała się dla mnie polska wersja językowa "Księcia..."; została wykonana profesjonalnie i z dużą dbałością. Jej podstawową zaletą jest udział tych samych osób, które użyczały głosów we wcześniejszych częściach. Tak więc Harry'ego dubbinguje Jonasz Tołopiło, Rona Marcin Łabno, Hermionę Joanna Kudelska, a wszystkim wychodzi to bardzo dobrze, ich głosy w dalszym ciągu pasują do postaci. Jeśli chodzi o tzw. "kłapy", to mamy tu duży postęp w stosunku do nieco "położonego" w tej kwestii "Zakonu Feniksa" - głosy lepiej współgrają z ruchami ust bohaterów a dialogi brzmią naturalnie i autentycznie. Również strona techniczna trzyma wysoki, żeby nie powiedzieć najwyższy, poziom. Zrobione tradycyjnie przez Industrial Light & Magic efekty specjalne imponują dbałością wykonania, pojawiają się tylko tam, gdzie to konieczne, do tego są bardzo pomysłowe (sekwencja, w której kamera zagląda od jednej kabiny pędzącego pociągu do drugiej). Pierwszy raz od czasu "Więźnia Azkabanu" możemy znów obserwować mecz Quidditcha; tu poczułem lekki niedosyt ze względu na jego długość, a raczej krótkość. Choć sceny ze śmigającymi na miotłach czarodziejami nieodmiennie robią wrażenie, to trochę szkoda, że poświęcono im tak mało czasu, zwłaszcza, że więcej Quidditcha w serii nie zobaczymy - w "Insygniach Śmierci" się nie pojawia. "Harry Potter i Książę Półkrwi", mimo komercyjnego charakteru, jest zdecydowanie jednym z najbardziej wartościowych filmów tego roku. Wreszcie otrzymujemy naprawdę solidną ekranizację powieści J.K. Rowling - odpowiednio długą, zabawną, wciągającą, przyzwoicie zagraną - na pewno najlepszą ze wszystkich dotychczas nakręconych. David Yates udowodnił, że potrafi zrobić dobry film na podstawie świetnej książki. Mam nadzieję, że potwierdzi to w przypadku dwuczęściowych "Insygniów Śmierci" Po premierze "Księcia..." jestem dobrej myśli.